środa, 28 marca 2018

OSWOIĆ ŚMIERĆ...

„Pewien podoficer, Ślązak, często pokazywał mi zdjęcia swojej żony i czworga dzieci. To jego radość, jego skarby. Pierwszy list, który dostał, przynosił tragiczne wieści. Jego ukochaną rodzinę stratował rosyjski czołg. Zawodząc z rozpaczy, wybiegł z baraku. Pochłonęła go ciemność. Gdy tylko o tym usłyszałem, pobiegłem za nim. Skierowałem się do zakątka samobójców za dużą latryną, jednak tam go nie znalazłem. Po dłuższych poszukiwaniach wszedłem do prawie ciemnej kaplicy. Zauważyłem, że na ołtarzu brakuje krzyża. Wtedy go zobaczyłem. Z krzyżem w rękach kucał przed ołtarzem. Chciałem go pocieszyć, lecz usłyszałem tylko:
-Nie, nie, pomódl się ze mną. Pomyśl o wczorajszym kazaniu.
Mówiłem wtedy o modlitwie „Ojcze nasz”. Teraz razem ją odmawialiśmy. Gdy wypowiadaliśmy „Bądź wola Twoja”, przerwał.
-Już w porządku. Sam nie mogłem wydusić z siebie tych słów, ale z Tobą mi się udało.
Odzyskał siły. Wyszliśmy z kaplicy.” (fragment książki, która w ostatnim czasie stała się dla mnie inspiracją).

Oswoić śmierć...czy to jest możliwe?
Na śmierć raczej nie można się przygotować... nikt nie wie jak to jest umierać, przekraczać granicę pomiędzy dwoma światami.
Przygotować się na śmierć dziecka...

Obserwując rozmowy rodziców dzieci chorych...tak jak Mati, ciągle napotykam na niepogodzenie się z chorobą. „Nie zgadzam się”. „Nigdy się nie pogodzę...”.

A ja się zgadzam.... i chyba zupełnie się z tym pogodziłam. Nie zdarza mi się płakać....

Od diagnozy płakałam tylko raz... tuż po niej. Być może wypłakałam wtedy już wszystkie łzy... Myślę, że jest to możliwe, bo bólu jak wtedy czułam nie można porównać z żadnym innym.
Zabawne...zawsze myślałam, że jestem słaba, że moje życie musi być oazą spokoju, bo byle powiew zdmuchnie mnie z powierzchni ziemi.... Mówiłam Bogu musisz mi dać dobre życie, bo wiesz jak słaba jestem...

Jednak prawdę mówi zdanie, że "tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono"..i życie weryfikuje nasze wyobrażenia  o sobie. Nie złamała mnie diagnoza... nie złamała mnie żadna trudna chwila....

Od pewnego czasu zadaję sobie pytanie...czy wszystko ze mną ok?
Przecież normalne matki cierpią, myślą o tym co będzie w przyszłości, kurczowo trzymają się nadziei, że ktoś wreszcie, kiedyś znajdzie lek na cichego zabójcę, jakim jest dystrofia Duchenne'a.

Nie mam nadziei i nie cierpię z tego powodu. Jestem wolna od myśli o chorobie. Nie ma przyszłości....jest tylko teraz. Kocham najlepiej jak potrafię, daję tyle ile mogę dać....resztę zostawiam Bogu....
...tak właśnie Jemu....

I tu znajduję odpowiedź na moje pytanie.... Już wiem, że jednak jestem normalna, a mój spokój wynika z zaufania Komuś, kto martwi się zdrowiem Mateusza bardziej niż ja... Wiem, że Bóg zawsze przy nim czuwa...Kiedy ja śpię, On nie śpi....i nigdy nie zaśnie nad jego cierpieniem, nie zapomni o nim...będzie...zawsze będzie...

A ja....chcę wierzyć, że da mi dość siły...by z odwagą mówić mu zawsze „Bądź wola Twoja”....






 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz