Powoli z sekundy na sekundę dociera do mnie, że to własnie dziś, JUŻ DZIŚ idziemy w góry by bić kolejne rekordy.
6.10 - cała rodzina zwarta, gotowa i najedzona pakuje się do naszego busika. Czekamy już tylko na ciocię Ewelinkę i wujka Krzysia, którzy pierwszy raz postanowili zaszczycić nas swoją obecnością i wyruszyć z nami na nieznany szlak.
6.20 - ostatecznie sprawdzamy czy skład wycieczki jest pełny i wyruszamy. Kierunek - Szczawnica.....
8.30 - zmiana planów.... Nagle nie wiedzieć czemu zgodnym głosem moja ekipa postanawia zamiast Sokolicy i Trzech Koron uderzyć do Zakopanego i zdobyć inny szczyt. Na mapie szlak wydaje się być łatwiejszy niż wcześniej zaplanowana trasa, jednak jak się szybko okaże WYDAJE SIĘ :).
9.30 - "WOW!!!" - myślę sobie - "jedziemy, zobaczcie jedziemy i nie ma korków...wow.....jedziemy.....wow...NIE JEDZIEMY! :( ". Dwa ostatnie kilometry spędzamy w korku z brakiem pewności czy uda nam się jeszcze zaparkować w okolicy Morskiego Oka. Wydaje się, że miliony ludzi własnie teraz postanowiło zjechać w to miejsce. Dzwonię do cioci Ewelinki i słyszę nieco sfrustrowany głos "Brawo....to był świetny pomysł". Nie napawa optymizmem rozmowa z moja kochaną siostrą, ale jestem pewna, że to tylko ściema i już nie może się doczekać aż wypróbuje swoje nowe buty zakupione na tą własnie szczególną okazję :P.
10.00 - w okolicach 10.00 wyruszamy na szlak. Początkowo z tłumem podążającym nad Morskie Oko i między "szalonymi" wozami wiozącymi leniwych turystów. Ciocia Ewelinka i wujek Krzyś z ukosa spoglądają na owych" leniwych turystów " i da się dostrzec nutkę zazdrości w ich oczach :P :). Myślę sobie "oj trafił swój na swego :P ". Na szczęście nasz szlak skręca w prawo i szybko tracimy z oczu ludzi pędzących w klapkach nad Morskie Oko i wozy pełne leniuchów. Wszyscy delektujemy się w błogą ciszą i pięknymi widokami.
POCZĄTEK SZLAKU :)
RODZINNIE - pierwszy postój :).
11.00 z minutami docieramy na Polanę Rusinową. Oj było mocno pod górę...tak nam się wtedy wydawało, ale biorąc pod uwagę co było przed nami...to zdecydowanie nam się WYDAWAŁO :). Naszym oczom ukazują się piękne widoki. Tu focia, tam focia, coś wrzucić do brzucha i ruszamy dalej na GĘSIĄ SZYJĘ :)
Czytałam wcześniej, że cel naszej podróży znajduje się 1180 schodów przed nami. Widzę pnące się w górę i znikające wysoko, wysoko schody i myślę sobie "co tam? kilka schodków :P". Oj jak bardzo się mylę. Kiedy moje stopy stają w miejscu gdzie ostatni raz mogę z góry zerknąć na Rusinową Polanę mam lekko dość, a to dopiero 300 schodów. Mati idzie dzielnie. Razem liczymy schody. Co chwile powtarza sobie "Dam radę.; Nie poddam się". Odpowiadam mu, wcale niepytana, że oczywiście, że da radę, chociaż w głębi serca tli się obawa, że może być różnie. Dzieci z DMD nie lubią schodów i raczej omijają je szerokim łukiem jak nie musza po nich chodzić. Myślę sobie: ''Cholera już łatwiej by było isć do góry jakby tych schodów nie było" i wkurzam się w głowie na wszystkich co to przyczynili się do zbudowania tych 1180 stopni. Że też im się chciało. Chociaż mogłam się tego spodziewać, bo cały szlak na Gęsią Szyję od parkingu jest pięknie wyłożony to żwirkiem, to stopniami z drewna, to kamieniami. Nudziło się komuś okrutnie żeby tam to wszystko znosić. Czas płynie, schodów niby ubywa, ale końca nie widać. Mati trochę narzeka, ja narzekam bardzo a Daniel dźwiga Kubę w nosidle i już nawet nic nie mówi tylko zatrzymuje się co 40 stopni żeby odpocząć. Ciocia Ewelinka i wujek Krzyś znikają nam, z oczu. Mam wrażenie, że wbiegają na szczyt, ale tłumacze sobie, że to wszystko te nowe buty cioci :P. Poza tym młodzi są, silni :p nie to co my :P ;). 1000 schodek!!!!! Sesja zdjęciowa. Każdy chce mieć zdjęcie w tym symbolicznym miejscu. Jeszcze tylko 180......
RUSINOWA POLANA
TŁUMY LUDZI I PIĘKNE WIDOKI
RUSINOWA POLANA ZE STOPNIA NUMER 300
MATI NA 1000 SCHODKU
13.00 - docieramy na Gęsią Szyję :). Wow widok z góry imponujący. Mati wspina się na najwyższy punkt i w świetle fleszy zdobywa swój kolejny szczyt mówiąc "dałem radę". No pewnie synu, że dałeś radę :))))). Krótki odpoczynek i ruszamy dalej. Trzymam Mateuszka za rękę. Patrzy na mnie i mówi " żeby zdobyć szczyt nie wystarczy na niego wejść, trzeba jeszcze zejść :)". Potwierdzam. Schodzimy czerwonym szlakiem w kierunku Wodogrzmotów Mickiewicza. Ciocia Ewelinka coś mruczy o zwrocie butów do reklamacji, niby coś się tam oderwało. Bynajmniej nie jest zmartwiona, nawet się cieszy, bo mówi, że po co jej buty jak nigdy więcej nie pójdzie w góry :). Oj ta ciocia Ewelinka na pewno żartuje ? ? ; )
14.15 - postój i jedzonko.
MATI ZWYCIĘZCA !!!! GĘSIA SZYJA
16.00 - docieramy do deptaka prowadzącego w jedną stronę nad Morskie Oko a w druga do parkingu z jakiego wyszliśmy. Ciocia Ewelinka i wujek Krzyś wymiękają i uderzają na parking...my idziemy w przeciwnym kierunku. To się może udać. Po około godzinie wędrówki dzieci zaczynają marudzić, a do Morskiego Oka jeszcze dwie godziny marszu naszym tempem. Do tego zaczyna się robić chłodno i rośnie we mnie obawa, że zanim tam dotrzemy zastanie nas noc. Moja fobia związana z możliwością spotkania na szlaku niedźwiedzia, w opisanej rzeczywistości, urasta do rangi tak wielkiej, że ogrania mnie lekka panika. Do tego myśl, że możemy rozminąć się z ostatnim, wozem wiozącym z góry zmęczonych (z góry to nie leniwych :P ) turystów przyprawia mnie o zawroty głowy. Pod wpływem spanikowanej matki, ale i głosów zmęczonych dzieci zatrzymujemy Górala jadącego nad Morskie Oko. Za niewielką - wielką opłatą zgadza się by zabrać nas ostatnie 4 km. Wysiadamy i nieświadomi tego, że teraz do Morskiego Oka jeszcze 2.5 km w jedną stronę trzeba iść,wyruszamy dalej, do ostatniego celu naszej wędrówki.
18.00 - CEL OSIĄGNIĘTY !!!!! MORSKIE OKO!!!! cieszy oko :))))). Ale cieszy bardzo szybko, bo robi się naprawdę zimno i ciemno. Szybki posiłek. zakładamy dresy i kurtki i biegiem kolejne 2.5 km by złapać ostatni wiozący zmęczonych turystów wóz.
Oczywiście ja to mam pecha. Koni boję się od zawsze, a na pewno od dłuższego czasu. Trafia mi się narwaniec jakiś co przez całą drogę ma w poważaniu komendy wydawane przez Górala w jakimś obcym dla mnie języku i co rusz zrywa się do galopu przyprawiając mnie o zawał serca. Do tego siedzę najbliżej konia, wieje zimny wiatr i ogólnie chce mi się wyć.....marzę już tylko o zajęciu miejsca w samochodzie, a najlepiej we własnym łóżku. Ostatni kilometr do parkingu dłuży się okropnie. O dzwoni ciocia Ewelinka...zadowolona ciocia Ewelinka. Razem z wujkiem są już prawie w domu. Jak ja im zazdroszczę w tym momencie.
MORSKIE OKO
19.30 - UDAŁO SIĘ!!!!!! Meta, samochód...WOW!!!!! Mam ochotę ucałować karoserię, ale jak sądzę głupio bym wyglądała :). WRACAMY SZCZĘŚLIWIE DO DOMU :)))) POBIJAMY NOWY REKORD - 19 km z BUTA z naszym synem chorym na DMD i to w Tatrach :).
PORANEK NASTĘPNEGO DNIA :)
Otwieram oczy. Gdzie ja jestem. No niby ja, ale ciało jakby nie moje. Chcę podnieść rękę,ale czuję taki ból, że postanawiam pozostawić ją w miejscu w jakim leżała chyba całą noc :). Dobra...może noga. Niestety z noga jeszcze gorzej. Powoli podnoszę moje obolałe ciało i próbuje zając pozycję pionową. Masakra... Otwieram drzwi do sypialni...."jecież pierdzielu"....moje dzieci jakby nigdy nic biegają po domu - WSZYSTKIE :). Pociesza mnie fakt, że Daniel wygląda podobnie do mnie...chociaż zaprzecza jakoby cokolwiek go bolało :P :).
P.S. I jeszcze kilka widoczków.....Widoczki musza być......
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz